W miarę napływania nowych danych, różnica między PiS-em a Platformą zmniejszała się. Ostatecznie (choć jeszcze nieoficjalnie) partia Kaczyńskich otrzymała 32,1% a PO — 41,5% głosów. W przypadku pozostałych ugrupowań, pierwsze powyborcze prognozy się mniej więcej utrzymały: LiD — 13,2%, PSL — 8,9%, Samoobrona — 1,5%, LPR — 1,3%. O reszcie szkoda nawet wspominać.
Początkowo szacowano, że PO może zebrać nawet 44% głosów, co przekładałoby się na niemal połowę mandatów. Ostateczne wyniki pokazuję jednak, że nawet ewentualna koalicja z PSL-em może liczyć na ledwie połowę plus kilka miejsc w sejmie.
Tak czy inaczej, Platforma będzie teraz rządzić. Donek odpoczywa delektując się sukcesem i pewnie już rozważa, kogo i za jakie zasługi obdarzy takim czy innym stanowiskiem.
Obóz przegrany natomiast pociesza się, że przecież uzyskał znacznie większą liczbę głosów w porównaniu do poprzednich wyborów. To prawda, ale i frekwencja była wyjątkowo wysoka, więc wszyscy — poza przystawkami — zyskali.
Zgodnie z porzekadłem, że sukces ma wielu ojców a porażka jest sierotą, PiS-owscy spin doktorzy zaczęli się przerzucać odpowiedzialnością za tę klęskę: Kurski obwinia Kamińskiego z Bielanem a Bielan — Kurskiego. A złośliwe pismaki wypominają nieopatrzną obietnicę Jareczka, że poda się do partyjnej dymisji, jeśli jego ugrupowanie nie zdobędzie 280 mandatów.
Jak tylko widmo przegranej stało się rzeczywistością, PiS zaczął rozpuszczać plotki, że prezydent Lesio będzie chciał mieć wpływ na obsadę niektórych stanowisk ministerialnych: w MSZ, MON, MSWiA no i oczywiście koordynatora od specłużb. Ten Lech i tamten Lech, czyżby im się Kaczyński z Wałęsą pomerdał?
Ci jeszcze bardziej przegrani marudzą, że wybory kosztowały kilkaset milionów. Ale moim zdaniem było warto — choćby dlatego, że wredne gęby Leppera i Giertycha przestaną nam psuć estetyczne doznania. Przynajmniej przez jakiś czas.